Zaczęłam wyciągać z zakamarków mojej pamięci obrazy i zdarzenia z mojego życia, które bez najmniejszej wątpliwości na światło słoneczne wyciągnąć trzeba.
Historyjki , które w wielkiej skrupulatności na klawiaturze komputera klepię, różną mają barwę i puentę . Jednak pomijając całą kolorystykę łączy ich jedno, okres i czas w jakim zaistniały i wypełniły moje życie.
Nie ukrywam, że jedne wspominam z wielką radością a o innych chciało by się zapomnieć, ale ni jak sposobu na to zapomnienie znaleźć nie mogę. Bo to jest prawda znana od wieków, rana Ci się zagoi, ale blizna pozostanie. Jednak nie o tych zimnych i nie kolorowych obrazach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości mam w zamiarze kontemplować, ale o tych pięknych, co serce od środka grzeją i powodują, że człek sam do siebie się uśmiecha. Każdy wyraz i zdanie tu napisane ma potwierdzenie w realnym świecie, który ja w owym czasie widziałam i doświadczałam.
I.
Prawdziwą zmorą dla mnie i dla mojego brata, było lato i jesień. Wychowywaliśmy się na gospodarce .Jako, że gospodarstwo to nie było małe, bo należało do jednych z największych w pod cieszyńskiej wsi, a jeżeli się nie mylę to przodowało również w gminie, dlatego byliśmy na równi z dorosłymi w temacie pracy, traktowani, by tę pozycję utrzymać.
Na gospodarstwie żyło się z tego co się wygospodarzyło. U nas wyglądało to tak, że głównymźródłem dochodu były pieniądze za to co krowom z wymion leciało, czyli mleko. W drugiej zaś kolejności,za sprzedaż narzeź, tych sztuk co już wydolić z produkcją mleka nie mogły /bo im się ze starości nie chciało/ , lub bydła, co zielonego pojęcia nie miało co to jest mleko. W tej chwili jakby ktoś nie mógł pokumać, to o byczkach mówię, bo to one właśnie strach we mnie i obawę wielką budziły, jako że płeć męska, a na dodatek dobrze zbudowana, pomijając fakt, że bez szarych komórek.
To były główne źródła dochodu i nie zdarzyły się okresy, by wysychały. Cały wygospodarzony kapitał, ojciec w rozbudowę gospodarki wkładał i specjalnie nie w głowie mu było to, czy matka moja ma pieniądze na jedzenie i przyodziewek dla nas wszystkich. Ale gospodarna z mojej mamy kobieta była, teraz też jest, jeno że na emeryturze rolniczej, z której zdechnąć można. Ona i starka moja starały się ze wszystkich sił o to, by dorobić do gospodarskiej kasy, więc kury na jajka hodowały i sprzedawały na targu to co na polu, w ogrodzie, czy na drzewach wyrosło.
II.
Ot i właśnie w tym momencie muszę do meritum sprawy dojść. Jak już papier tu nosi, „prawdziwą zmorą dla mnie i dla mojego brata było lato i jesień”. Pewnie spytacie … a to dlaczego, przecieżto taki wspaniały wakacyjny okres ?!. Może i wspaniały, może i wakacyjny, ale nie dla nas, to znaczy dla mojego brata i dla mnie. Może by było fajnie i wakacyjnie gdyby nie fakt, że w środy i soboty były targi w Cieszynie / do tej pory są/, w czwartkibył targ w Skoczowie a nie rzadko ,nasza starka Emilia, którą Milką nazywano, upierała się by do Jastrzębia pojechać. Tam zaś targi były na okrągło.
Jakby się kto uparł, to na niedzielę do Wisły szło naszykować też, bo tam„katowiczoki”to jest turyści z Katowic,wszystko kupilii prosić ich nie trzeba było by docenili ekologiczneowoce.
Jednak nam wtorki i piątki, dni poprzedzające dni targowe, sen z powiek spędzały . W przenośni i dosłownie. Bo owoców i warzyw w naszym gospodarstwie rosło od groma. Mówią że” od przybytku głowa nie boli”, ale nas czasami bolała nie tylko głowa, ale wszystkie części ciała.
Sezon zaczynał się od jabłek papierówek, potem dochodziły śliwki zielonki ,wczesne ziemniaki, ogórki,fasolka szparagowa i żółte śliwki zwane mirabelkami i słodkie jabłka. Nie wyliczyłam wszystkiego bo i po co wiadomo, żebyło tego na tony , a my z braciszkiem jako główni zbieracze i pracownicy sezonowi.
W miarę jak rośliśmy i dojrzewaliśmy, to znaczy brat i ja a nie jabłka, rosły też razem z nami obowiązki i ilość powierzonych zadań. Wymówić się na dużą ilość zadania domowego było nie w czasie, bo wakacje były i nikt nam domorosłej twórczości uczniowskiej nie zadał. Z najdrobniejszymi szczegółami utkwił mi w pamięci jeden z dni poprzedzających targ, w tej chwili nie istotnym jest czy to był wtorek, piątek czy jakiś inny.
Dzień zaczął się tak jak każdy z wielu letnią porą. Wstawanie ,śniadanie, dojenie /wtedy już dojarką/ i tu walka na słowa z bratem, kto ma obmywać wymiona krowom, bo rano nie wyglądało to zachęcająco. Zołzy jedne zamiast w jedno miejsce kupę robić, to na przekórhigienie i wszelkim zasadom robiły pod siebie i do tego złośliwie w to się kładły, by ciepłem się delektować, udając że w termalnychbłotach luksusu zażywają. Pomijam już fakt że zapachy były tak zachęcające, że w połączeniu z obsranym krowimwymieniem dawały obraz prawdziwie sielski, który do medytacji skłaniał i mówił:
-wleźć pod tę krowę, czy nie !?
-walnie ogonem, czy nie !?
-kopnie nogą ze skosu, czyzadowolenie okaże !?
Te pytania i szereg innych dręczyły mnie, kiedy ku krowom właziłam i ranną toaletę na stworzeniach bożych wykonywałam.
Przypuszczam, że dobry Bóg tworząc krowy nie liczył się z tym, że ludziom wpadnie do głowy, żeby krowom wymiona myć.Bo jakby to przewidział, to stworzył by ich podobniejak to jest ukobiety /nie napisałam, że na podobieństwo/ i oddalił by tedwa ośrodkitak, żeby ze sobą nie kolidowały. Nie chcę tu Pana Boga poprawiać, ale jako praktyczka nigdy bym tyłka nad piersiami nie umieściła. A mało to miejsca pomiędzy przednimi nogami krowa ma ? Pomijam już fakt, że dostojeństwa by to bydłu dodało. Ale nie moja działka ja za ten błąd nie odpowiadam.
Po takiej rannej zaprawie i poważnych rozmowach z krowami, bo należy tu dodać, że często z nimi rozmawiałam, i tu zdziwicie się, bo na wszystkie tematy. O na ten przykład:
- czemuś świnio się tak wyfajdała !?albo
- brat będzie ci dojarkę podpinał,to jego kopnij a nie mnie !?
Przyznać teraz muszę, po czasie, że wielce wychowawcze i pouczające to były rozmowy i przynosiły dwustronną korzyść. Już wtedy uczyłam się, jak do innych się zwracać, by uzyskać to co się chce. Tak mijały nam ranki. Jeden za drugim. Różniły się tylko ilością udojonego mleka i ilością zużytej wody na obmywanie krowich "cycków".
III.
Nasza starka Milka, nie mogła się już doczekać kiedy wyjdziemy z obory i kiedy zajmiemy się tym co Ona uważała za sprawę priorytetową. Oczywiście, a jakby mogło być inaczej, mówię przecież o śliwkach żółtych, mirabelkami zwanymi i o słodkich jabłkach, które na targ trzeba byłoprzygotować, bo panie z miasta mogły by niedzieli nie dożyć,gdyby tych śliwek i jabłek zabrakło na cieszyńskim targu.Już przeżywałam w wyobraźniten śliwkowy horror , widząc sterty skrzynek i wiaderek do zapełnienia letnimi darami. Ale nie mogłam przypuszczać żedzisiejsze targowe przygotowania dla mnie akurattrochę inne będzie.
Śliwkowych drzew, o ile pamiętam to ze cztery , albo nawet pięć było. Wszystkie dorodne, wysokie pamiętające pierwszą wojnę światową, bo niemiecki najazd to już widziały jako dojrzałe śliwkowe panienki. Tak sobie wtedy myślałam że gebelsy, też mogli tych śliwek kosztować, bo gdzieś się tam podobno po naszej zagrodzie, w czasie II wojny światowej, pałętali. Widocznie musiały im te nasze śliwkizaszkodzić bo wojnę tę z całą pewnością przegrali.
Przynajmniej tak mnie nauczyli na historii. Choć pani Sobczyk, która nas historiiuczyła o wszystkich zdarzeniach,tak jakoś bez przekonania mówiła.
Historia, historią a tu na drzewie śliwki co do historiiprzejść miały wisiały. Lecz to nie była moja sprawa, i nic mnie nie obchodziło kiedy one ziemię posiądą. Tym zajmował się mój brat, który wychodził na drzewa i trząsł nimi , posłusznie, według starczynych wskazówek, wibrator udawał.
A śliweczki cup, cup, cup bez oporów spadały i pod drzewem coraz żółciej się robiło. Chyba że trafiły się uparte i mocno, kurczowo się drzewa trzymały.
Myliły się, oj i to bardzo, bo nasza starka tak długo pod drzewem stała aż wszystkie padły i spadły. Nie da się ukryć„trafiła kosa na kamień”.
Powiem inaczej „trafiły śliwki na starkę”.
W tej muzyce i stukocie spadających śliwek, leżąc na zielonej pachnącej krowami trawie, snułam dziewczęce marzenia i błądziłam wśródmlecznych obłoków, smagana ciepłym Zefirkiem. Coś jednak ten zefirek wydawał mi się coraz mocniejszyi mocniejszy , z dużą ilością wilgoci.
Nagle słyszęgłośne wołanie mojego brata , który na drzewie siedział i rechotał ze śmiechu:
- Waaaaaaandaaaaaaaa, kroooowyyyyy !!!!!
Z szybkością większą niż spadająca śliwka, zerwałam się z naderwygodnej poziomej pozycjido pozycjiprzypominającą pozycję pionową. Ku wielkiemu mojemu zaskoczeniu i mojego brata też, zamiast ich odganiać to wzięłam nogi do użytku i zaczęłam uciekać. Sama nie wiem jak sforsowałam ogrodzenie z drutu kolczastego i jak znalazłam się w bezpiecznym azylu po drugiej stronie ogrodzenia.
A z drzewa, niczym z leśnej ambony rozchodził się ryczący głos mojego brata, który darł się na mnie, że mam je odganiać, bo wszystkie śliwki zeżrą.
Ja zaś używając całej swojej babskiej zajadłości i siły głosu wrzeszczałam, żeby sobie z głowy to wybił bo byk jest między nimi i ani myślę narażać się i dzielną białogłowę udawać. Ryczeć mi się chciało, ale bynajmniej nie o śliwki, tylko ze strachuprzed tym moim widzianym bykiem, który prym wiódł i krowy naprowadzał na lepsze żerowiska.
-wariatko jedna, przecież tam nie ma żadnego byka- ryczało stworzenie na drzewie
-a skąd ty możesz wiedzieć jak na drzewie siedzisz i dołówkrów nie widzisz!
no bo przecież wiedziałam z biologii, że byki nie na plecach, tylko na dolnej części brzucha przyrodzenie noszą.
Jednak kiedy emocjeopadły i pierwszy strach minął/ trwało to sekundy/przyjrzałam się bliżej tym byczym genitaliom i to co uznałam za byczy interes okazało się być nogą od innej krowy.
Brat na drzewiewył ze śmiechu z powodu mojego babskiego nieudacznictwa,że byka od krowy nie rozpoznaję, ja wrzeszczałam, że przecież pomylić to się każdy może, zaś starka lamentowała nad zniszczonymi śliwkami.
Jedna skrzynka śliwek mniej.Za to dogaduszekto ciusłyszałam tyle, że do trzech skrzynek by się nie zmieściło, jeżeli by liczyć jedna śliwka równa się jedna dogaduszka.
Gdyby to ten dzień miał się już ku końcowi to wszystko było by już OK. Ale gdzież tam to najgorsze miało dopiero nastąpić .Gdybym wiedziała co mi się przytrafi to za żadne obietnice starki nie wylazłabym na to drzewo.
IV.
Jak można się domyśleć, wokoło naszego domu i zabudowań rosło wiele owocowych drzew. Było też wiele nasadzeń krzewów takich jak maliny, wszystkie kolory porzeczek, agrestczerwony i białych. Rosła też morwa, o orzechach włoskichi o ich ilości to już nie wspomnę. Było wszystkiego tyle że wystarczało dla nas, dla „paniczek” z miasta, które na targu u starki kupowały. Można było też rozdawać rodzinie i znajomym. Najsmaczniejsze owoce rosły w zagrodzie za oborą.
A była tam jabłoń malinówka, co owoce miała koloru najpiękniejszej i najczerwieńszej czerwieni, czyli tak zwaną czerwień doskonałą. Rosławysoka jabłoń „żydóweczka” zwana też rajskimi jabłuszkami. Owoce miała śliczne, okrąglutkieale tak cierpkie, że jedzenie ich było prawie niemożliwym.Za to w słoju, po zagotowaniu żaden owoc w smaku jej nie dogonił. W połowie sierpnia dojrzewały gruszkiszaróweczkiisoczysta, nabrzmiała sokiem klopsa. Były jabłka „kożuchy” i „grochówki” do których zębów nie wbiłeś jesienią a można je było jeść tylko wiosną, jak w ziemnej piwnicy na zagrodzie zimę przetrwały.
Lecz było tam drzewo nadzwyczaj szumne i okazałe, rzec by można królowa zagrody. Dosłownie i w najprawdziwszej przenośni. Drzewo królowało nad innymi i wyglądem i owocami, które wydawało. Było to drzewo dobrego i złego, było to drzewo głupoty i mądrości, radości i smutku.
Wdzięczę się do tego drzewiastego daru natury bo od momentu mojego wyjścia z domu, a może inaczej za mąż pójścia, nigdy, ani w swoim, ani wsą siadowymogrodzie tych owoców nie spotkałam.
Jako że brat mój do innych, poważniejszych i bardziej odpowiedzialnych zadań został powołany przez ojca naszego, mnie ze starką przyszło dokończyć targowe przygotowania dnia tego. Pozwólcie teraz, że zwrócę waszą uwagę na sprawę ważną.
Otóż moja stareczka Emilia, w swoich wypowiedziach nie posługiwała się polszczyzną , tylko używała czystej cieszyńskiej gwary. Śpiewem w jej ustach była cieszyńska mowa, choć dużo w niej niemieckich i czeskich zanieczyszczeń /nie mówię o tych, które Olzą płyną/.Dla lepszego zrozumienia tekstu, ja, jako świetny tłumacz z naszego na polski, postanowiłam przetłumaczyć teksty mojej starki, aby akcja przejrzystą się stała. Inaczej nic byście nie zrozumieli.
V.
Idąc do zagrody, gdzie owe słodkie jabłka rosły, miałam wszystkie najgorsze myśli i kombinowałam jakby to starce wytłumaczyć, że to są za dobre jabłka dla pań z miasta i że trzeba je w domu zostawić, nam ku uciesze podniebień i żołądków naszych. Nie pomagało nic, ani to że jabłek tych jest tam iście mało a chetnych do jedzenia dużo.
- nie opowiadaj głupot. Tam jest dość dużo jabłek, a paniczkom z miasta też się chce coś dobrego zjeść. A za taki gatunek to można sobie kazać. Nie myśl, że się miastowi na tym nie znają. Ich głupi ksiądz nie chrzcił. Oni też wiedzą co dobre!
Po tylu, krótkich pojedynczych zdaniach mojej starki, wiedziałam, że żadna siła jej nie odciągnie od zamiaru obrania tychże.
Faktycznie. Na królowej jabłoni, księżniczek /czyli jabłek/ wisiało dość sporo.Wyglądały jak kosztowne kamienie w koronie drzewa.
- Wandeczko- tak do mnie zwracała się starka jak coś chciała- a dawaj te gorsze na spód, a te piękniejsze na górę, żeby oczy przyciągały. Jak kazała, tak posłusznie czyniłam, rozważając w sercu swoim, że iście handlowe podejście ma babka moja i zna się na tym jak klienta przywabić.
W zagrodzie tej, prócz mnie i starki żerowała też świnia, inaczej maciora z prosiętami, już takimi podrośniętymi , tylko trochę mniejszymi od mamy świni. Zwabione naszą obecnością szybko do nas dołączyły i czatowały by zdobyć jabłka, które mi z rąk wypadały i siłą grawitacji na ziemię spadały.
Lecz szanse świń, które za konkurenta miały moją starkę, były raczej marne. Ona nie liczyła się z nikim i z niczym, walczyła jak lwica i broniła swego potomstwa /czyli jabłek/ które spadało z drzewa. Praca zaczynała mnie bardzo cieszyć, bo zauważyłam , że obrane są prawie wszystkie owoce.
- no koniec, nie ma już nic, wszystkie obrane- powiedziałam z zadowoleniem.
- ale gdzie tam, popatrz tu jest jedno, tu wiszą dwa, a tam no jak żeś mogła nie zauważyć, popatrz jakie piękne, zerwij je- dyrygowała z pewnością.
- ale gdzie, nic nie widzę – broniłam się jak mogłam
-a tam, popatrz, ślepy by zauważył- powiedziała i wskazała mi tyczką, piękne dorodne jabłko, które frywolnie kołysało się na gałęzi, nie przypuszczając co go za chwilę czeka.
- no ale jak go zerwać ? – zapytałam
- no po tej gałęzi, po tym konarze, o tu, i już go będziesz miała –z wielkim przekonaniem o prawidłowym wyborze drogipo złote runo zakończyła babka moja, wskazując mi jeszcze raz poprawną trasę.
Spojrzałam na jabłko, przeanalizowałamdrogę wskazaną przez doświadczoną osobę i …..ruszyłam.
Z gracją, z wdziękiem, z elastycznością zwinnej rudejwiewiórki, z mocnym i pewnym uchwytem małpy afrykańskiej,niczym supermen w dziewczęcym wydaniu poruszałam się w kierunku jabłka. Duma wypełniała moje młode ciało. Już go miałam. Już go chwyciłam. Już prawie czułam jego śliską i chłodną skórkę…
Szelest, trzask, szum, łomot i wielki, potężny, nieokiełznany na najwyższej z możliwych częstotliwościkwik z pyska świni i ja….siedząca okrakiem na niej, trzymająca się świńskiej szczeciny niczym uprzęży ujeżdżanego ogiera. Mistrzostwa w ujeżdżaniu w polskim wydaniu. Polskie Derby.
Dziesięć metrów, nie więcej przejechałam się na maciorze. Miałam szczęście, że tylko porządnie otłukłam cztery litery i nic więcej się nie stało.
A świnia miała też szczęście, że to nie teraz się stało, bo analizując przyrost tuszy mojej, jej schabowy nie wytrzymałby z moim. Z całą pewnością trzeba by robić szybkie świniobicie.
No a starka, zorientowawszy się , że z moim dołemnic się nie dzieje, jabłka żałowała i z wielką powagą powiedziała.
- Widzisz "dziywcze", wszystko się w życiu przydaje. A na świni , też trzeba umieć jeździć!!
Vi.
Nie ma już dziś żółtej śliwki, mirabelką zwanej. Nie ma żydóweczki, grochówki i klopsy w sok brzemiennej. Nie ma też królowej jabłoni, drzewa dobrego i złego. Owoc został zerwany i utracony raj bezpowrotnie. Ale zostało to samo niebo i obłoki mleczne – pierzaste, co gnane są wiatrem tym samym.
Zawartość nowej strony
E-meil
wandamichalik@wp.pl
Kim jestem?
Chciałam w tym okienku opowiedzieć o sobie.Ale...zrezygnowałam.Wystarczy wejść na kilka podstronek i wszystko się wyjaśni.