Ziemia obiecana.
 
Kukułcze gniazdo
www.ziemia obiecana.pl.tl  
  Strona startowa
  Kontakt
  Księga gości
  Michaliki
  Mały książe
  Książę w żłobku
  Królewicz Szymon III
  Galeria
  OPOWIADANIA
  => Sztuka przez duże S
  => Trzy godziny z życia Hanki
  => Pytania
  => Wiersze
  => Cieszyński nietoperz
  => A na świni też trzeba umieć jeździć..
  => Orzechy laskowe
  => Bukownik
  => Organista
  => Do szkoły pod górkę
  => Niewidzialna ręka
  => Mroźny, lutowy wieczór
  => Wiersze II
  => Indyki na kacu
  Dla dzieci
  Rady zwykłej mamy
  E.G.Gloria
  FIOLKI AFRYKAŃSKIE - odmianowe
  FIOŁKI AFRYKAŃSKIE -nieodmianowe
Bukownik

   
                                

                                            
„Bukownik”

 

               Grubo się mylą Ci co myślą, że bukownik to nazwisko, bądź nazwa miejscowości czy przysiółka .Nic z tych rzeczy i jak to się zwykło u nas mówić „ ani to przy tym nie leżało. Otóż bukownik to nazwa maszyny rolniczej do przewiewania kończyny, czyli inaczej oddzielenia ziarna od plewy. Wielkim to było wydarzeniem, kiedy moi starzykowie, czyli dziadkowie tę maszynę zakupili. Była to maszyna niemiecka, a czas w którym znalazła się w naszej stodole, datowany jest na okres wojenny tj. 1942- 1943. Dokładnie nie powiem bo akurat mnie przy tym nie było, ponieważ ja zobaczyłam słoneczne światło dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych. Gdybym miała ją opisać to powiem, że wyglądała mnie więcej tak jak obudowane sita i w dodatku na kołach. Stała w stodole obok innej, potężnej maszyny A.Anderle Zwitau, która do młócenia zboża służyła. Bukownik, przy tej wielkiej młockarni, wyglądał jak niedorozwinięta maszyna,  ale wspólną miały cechę i On i majestatyczna Zwitau były napędzane silnikiem elektrycznym. W owych czasach było to poczytywane jako szczyt techniki i wielkiego postępu rolniczego.

            W żniwa, do stodoły zwoziło się snopy suchego zboża, owsa, jęczmienia, pszenicy czy żyta, które tam leżakowały aż do czasu, kiedy z pól wszystko posprzątane zostanie by potem, można było pozyskać, czyli wymłócić zboże co w danym roku wyrosło. Dbano przy tym żeby przed świętami godowymi cała praca była wykonana, bo po świętach to już nie wypadało. Jednak, kto nie zdążył to nic takiego się nie stało  i w nowym roku młócił. Najlepiej jednak dla nas wszystkich a i do ziarna też, było, jak prosto z pola snopy poddane obróbce były i ziarno można w workach na strych /u nas się mówiło „na górę”/ wynieść. Uwielbiałam tę robotę. Choć nigdy do maszyny nie podawałam, bo podobno nadgorliwa byłam i zawsze ją zapychałam. Do maszyny musiał podawać ktoś „mądry”, tak  ojciec powiadał, a nie ktoś kto całą robotę „chciał w godzinę wykonać”. Tak więc mądrzy do maszyny podawali , a ci mniej mądrzy,  jako osoby asystujące w koło maszyny się krzątali i ze wszech sił pomagali.

          Kiedy zboże na strychu się leżakowało, słoma w stodole, mróz trzaskał pod stopami wtedy to inne sytuacje w naszym gospodarstwie miejsce miały.

           A był to zazwyczaj początek nowego roku styczeń, luty. Jako , że maszyna zwana bukownikiem, jedyną była w całej okolicy, do nas zjeżdżali się gazdowie konnymi furmankami z  załadowanymi workami z kończyną. Jedni mieli dwa, trzy inni zaś znacznie więcej. Ileż to było uciechy gdy mama nam pozwalała na dwór wychodzić i pomiędzy gazdowskimi furmankami się pałętać. Parskania koni posłuchać, czy opowiadań gazdów rozochoconych napojem rozgrzewającym. Gazdowie Ci z różnych okolic się  do nas zjeżdżali. Z Gumien, Kostkowic, Hażlacha i z zaścianków miasta Cieszyna. Jedni zamożniejsi, drudzy mniej. Jedni z jednym koniczkiem do sań zaprzężonym czy wozu, inni z dwoma. Siwki, kasztanki, ogiery i klacze, wszystkie były u nas równo traktowane i musiały stać w kolejce i czekać na swoją kolej, do maszyny bukownikiem zwanej. Gazdowie wówczas pledy i koce na nie zarzucali by im zimno nie było,  a na pyski worki z obrokiem zakładali a sami zanurzali  się w opowiadaniach i w wodzie mówiącej, co u nas „warzonką” nazywają. Nazwa ta do dziś egzystuje i ma się dobrze.

             Oj czegośmy  się wtedy nie dowiadywali. Co u kogo zdechło i czemu. Kto, ile i czego namłócił i dlaczego. Kto z kim teraz przebywa i na jakich zasadach. Wielką szkodą dla mnie i przypuszczam że dla literatury polskiej w dziale kronikarstwa był fakt, że pisać ani czytać w tym czasie jeszcze nie umiałam. Musiałam więc bazować na tym, co mój sprawny, ale dziecięcy umysł za reistrował   i w domu jak z taśmy, czy płyty CD odtworzył przed moją starką albo mamą. Bo to moje  wierne słuchaczki były. Przy tym, nawet gesty i zachowania gazdów odtwarzałam  i z misternym polotem aktorskim pokazywałam.

                W zimowe, styczniowe popołudnie, na usilna prośbę moją pozwolono mi na dwór się wybrać. Ubrałam się porządnie jak tylko mogłam najlepiej. Na nogi ciepłe wełniane skarpety przez moją mamę zrobione, na głowę czapka, szal  i ręce w rękawice  też wełniane z wełny z baranów naszych, też przez moją rodzicielkę „ usztrykowane”. Jak w całości przez matczyną cenzurę przeszłam, mogłam na dwór wyjść  i powietrzem zamarskiej  wsi oddychać. Inny jednak ono wtedy zapach miało. Pełno w nim było prochu, co ze stodoły w trakcie wiania kończyny się wydobywał i zapachu z pasa skórzanego co bukownika napędzał. Unosiły się w powietrzu nasiona traw, puch z ostów i mleczu ,drobinki suchych liści z kończyny. Dalej zaś idąc, w kierunku kolejki furmanek z  niewywianą kończyną,  zapach  ten  słabnął i ustępował  miejsca zapachowi końskiego potu, łajna i wszelakich innych zapachów gospodarskich. A zaznaczyć tu trzeba, że gdy któryś z koni ogon do góry podnosił i nogi tylne w lekkim uskoku ustawiał to sygnalizowane było by uciekać i kryć się. Koń, czy kobyła jednakowy rozprysk moczu miały i po zakończonym obrządku fizjologicznym tylko parskały i z nogi na nogę przestępowały .Gazdowie zaś chodzili pomiędzy furmankami poklepując po zadach swoich czworonogówi, pieszczotliwie do nich zagadując  i obiecując złote góry jak do chałpy wrócą. Koniczki zaś cierpliwie słuchały i czekały kiedy owe obietnice się spełnią.

           Cierpliwości,  do swoich gazdów musiały mieć aż za nadto, a czasem i rozumu więcej. Zaś na pewno każdy z tych czworonogów musiał znać na pamięć drogę do swojej masztali. Bo kiedy ich panowie  na furmance, za mocno rozgrzani zasnęli ,,one same do domu drogę odnalazły i gazdę ku gaździnej zawiozły.

             Był tam jeden z gazdów, Francek na niego mówili, co pięknym imieniem Franciszek się tłumaczy. On to swoim zachowaniem, opowiastkami i śpiewkami innych gazdów przyciągał. Jak to u nas powiadają „ miał Ci On w pysku” .Teraz nie przypomnę sobie nazwiska jego. Ale sądząc po wyglądzie zgarbionym i wielkiej ilości siwych włosów, to teraz u pana Boga kończynę wieje i podśpiewuje. Przy jego furmance gazdowie się zebrali i popijając śpiewali, śmiali się i politykowali.

Był to okres gomułkowski. Na czele PZPR wtedy Gomułka Władysław stał i rządy w Polsce sprawował. Gazdowie rozprawiali jaki to ten Gomułka jest. Jedni chwalili,  inni zaś spluwali na zamarzniętą ziemię  psiocząc na kontygenty nałożone, na drożyznę i na wszystko  co wkoło siebie mieli. Wspominali z rozrzewnieniem Ochaba Edwarda, co przed Gomułką na czele partii stał wspominali jak to „kiejsi” dobrze było. Francek zaś, należał do obozu przeciwników obecnego pierwszego towarzysza i psioczył klnąc skutecznie by innym udowodnić, ze racja po jego stronie. Kiedy sprzeczka doszła do punktu kulminacyjnego Francek wstał na chwiejące się już w tym momencie nogi i donośnym basem zaintonował na znaną ludową melodię „

„ A w dupie ci móm Gomułkę , a w dupie.

Bo kto tego dupka mo rod, tyn głupek, tyn głupek  „

Gazdowie  wybuchneli  gromkim, cieszyńskim  śmiechem. Jeden Francka chwiejącego się,  po plecach klepał inny zaś zajął się nalewaniem do miarki, musztardówką zwanej i z wielkim zadowoleniem Franckowi podał. Wszyscy wtedy po jednej stronie przeciw Gomułce stali połączeni słowami  frankowej pieśni patriotycznej.
            Tak to na ziemiach cieszyńskich świadomość polityczna wśród rolników zaczęła się budzić. Ale potem patrząc na historię Gierek ich uspokoił i zamiary ostudził. Też mu Edward było na imię, jak Ochabowi. Wszyscy wtedy wrzeszczeli że „Pomożemy” kiedy On z śląskim akcentem zapytał z trybuny przez szklane ekrany „POMOŻECIE ?”. Ja tam przeciwko imieniu  Edward nic nie mam. Mój szwagier  to też Edward, tylko, że On nie polityczny.

         Z zapamiętaniem tego tekstu problemów nie miałam bo pamięć ma  jeszcze nie wypełnioną  była i chłonęła tegoż typu teksty jak gąbka do wody rzucona. W myślach  swych tekst ten pieczołowicie rejestrowałam, aby przetrwać mógł czasy komunizmu, socjalizmu, solidarnościowe i te III –ej i IV – tej RP. Już wtedy interesowały mnie teksty  pełne treści i bogate w wartości obojętnie jakie.

          Natomiast Francek tak się wtedy zaprawił, że inni gazdowie jego kończynę wywiali i na wóz załadowali. Koniczkowi, który zaprzężony był w franckową furmankę do ucha szepnęli, że do gaździnej ma stępem iść, klepli po zadzie i wio ! . Koniczek widząc, że nie ma wyjścia i ktoś mądrzejszym być musi,  posłusznie pomaszerował w kierunku gospodarki swojej. Gazdę zaś na wóz naładowali, biczysko mu do ręki wsadzili i do chałupy  kazali  jechać. Ja zaś powtarzałam w myślach tekst zasłyszany, by go dziś na papierze zanotować. Wiedziałam wtedy, że przed moją mamą czy babką popisywać się ze znajomością tej piosenki nie ma co. Wolałam nie ryzykować i  nie pokazywać swoich umiejętności.

          



Zawartość nowej strony
 
 
   
E-meil  
  wandamichalik@wp.pl  
Kim jestem?  
  Chciałam w tym okienku opowiedzieć o sobie.Ale...zrezygnowałam.Wystarczy wejść na kilka podstronek i wszystko się wyjaśni.  
Dzisiaj stronę odwiedziło 45439 odwiedzający
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja