Nic, a nic nie przesadziłam . Do szkoły pod górkę miałam !. Górka ta na cztery podejścia podzielona była. Kiedy każde z tych podejść zdobywałam wiedziałam w tedy, ile jeszczew minutach do szkoły pozostało.
Pierwszym podejściem był chodniczek „Pod Sojkę”. W zimie w śniegu po pas, jesienią koło przepysznych agrestów czerwonych, a wiosną w trawie bujnej zazwyczaj z pierwszym pokosem na siano potem do wypasania krowom przeznaczano. Latem nie chodziłam tym szlakiem.To podejście było najkrótszym do pokonania.
Drugą górką do pokonania, przez nasze dolne kończyny była „Pod kaplicę”. Ta była najbardziej stroma, ale plusem było to , że po drodze już wtedy utwardzonej a potem asfaltowej czasem nawet jakieś auto przejechało co atrakcją było ale najczęściej jednak traktor bądź furmanki nas mijały. Jak tu się wygramoliłam to często przystawałam aby trochę za siebie się oglądnąć i popatrzeć na widok „Kopca” naszego i na dom, bo od kaplicy ewangelickiej, widocznym był dobrze. Czasami po płocie drewnianym, a potem siatkowym się połaziło jak wiedziałam, ze trochę więcej mam czasu.
Potem krótkie podejście „Pod Pustówkę” . Krótkie to ono było lecz dużo czasu zużywało .Przed pustówkową starą chałpą, na ławeczce co po prawej stronie drzwi wejściowych była, często „ujec” Pustówka siadywał i jak tylko usłyszał moje „dzień dobry”, które głośno trzeba było mówić, wstawał, do płotu podchodził i wypytywał „ co tam u nas w domu słychać, a co ojciec robi, czy starka zdrowa ?”.
Tak to w prosty sposób była przekazywana na bieżąco informacja na wsi bo telefonów prawie nie było. Kiedy wygadałam się u Pustówki, miałam do pokonania dość długą prostkę koło domów Wiechcia i gospodarki wiechciowej, Dziadka, Szklorza, Żwaka i dalszych. W tym czasie dochodziłam już do centrum aglomeracji, które przed prawie 800 latami Zamarskami nazwano.
Miałam jeszcze do pokonania ostatnie podejście i zarazem najweselsze. Był to trakt główny, droga brukowana, która centralnie przecinała moją wioskę. Z każdym rokiem była bardziej nierówna i wybrzuszona. Zaś po prawej stronie przykopa istniała, w której wiecznie ścieki a czasem nawet gnojówka płynęła.
Najweselsza, bo tam łączyliśmy swe siły, prawie wszyscy co do szkoły mieli w tym czasie zamiariść i wiedzę posiadać. Tak tworzyliśmy wspaniały pochód dzieci i młodzieży wsi naszej .
Chodziły ta drogą „dziecka” pniokowe, kozłowe, penkałowe, lancerowe, matuszkowe, wawrzyczkowe, żwakowe, witoszkowe i pieczonkowe. Zaznaczyć trzeba, że wspomniałam o tych co z nimi w jednej klasie bywałam. To była najkrótsza górka ale zarazem najdłuższa. Tu rozgrywały się sceny rodzajów wszystkich. Tragikomedia w dziecięcym wydaniu. Walki na być albo nie być. Przyczyną tego wszystkiego był sklep gesowski co po lewej stronie drogi stał gdzieś czterdzieścipięćdziesiąt metrów od szkoły. Był on bowiem centrum kultury naszej młodzieży szkolnej. Na schodach /a było ich kilka/ siadywaliśmy. Z bułką ze śledziem w jednej ręce i oranżadą farbowaną w drugiej, toczyłysię dyskusje zażarte. Dodam, że nikt z nas nie wątpił, że swoją rację ma i udowadniał swoją wyższość albo wrzaskiem , albo używając rąk. Czasami nawet Pani Wiechciowa ze sklepu wychodziła i nas uciszać musiała, grożąc , że wszystko doniesie do szkoły. Lecz co pamiętam nigdy się to nie zdarzyło.
II
Z całą pewnością była to jesień. Piękna jesień. Słońce paliło z nieba jakby zapomniało, że przecież o tej porze roku to powinno poluzować troszeczkę. Miałam do szkoły jak to się zwykło mówić „ na później” to znaczy na trzecią albo czwartą lekcję. Jak pięknai zachęcająca była pogoda tak też ja pałałam wielkimi chęciami by już iść do szkoły. Co roku w naszej szkole organizowano zbiórkę kasztanów, żołędzi i innych nasion drzew liściastych. Dzień wcześniej nazbierałam dość pokaźną ilość żołędzi. Kasztanów nie bo nigdzie nie było, tylko u Pani Hadynowej jeden i przy szkole dwa albo trzy rosły, jak się na boisko wchodziło.
Z elementarzem Fijałkowskiego w tornistrze, siatką żołędzi w ręce i dwoma starymi, polskimi złotymi w kieszeni, ruszyłam do szkoły pod górkę. Nie było mi lekko bo nawet „ujec” Pustówka zauważył jak ze mną gawędził, że„mógł mnie ojciec do szkoły odwieźć”. Ani bym nie śmiała prosić, przecież wiedziałam, że jesień, że roboty tyle, to co będę mu głowę zawracać. Taszczyłam więc dużą siatęzimowego jedzonka dla leśnych zwierząt. Kiedy byłam przy domu Żwaków już tam były słyszalne wrzaski dzieci które do szkoły i ze szkoły podążały. Jednak mnie to jakoś nie ciągnęło, za to ciągnęły mnie te dwa złote co od mamy dostałam. Już nie mogłam się doczekać kiedy do sklepu gesowskiegodojdę i sześćdziesiąt groszy wydam na zimną oranżadę.
Kidy wreszcie usiadłam na nagrzanych sklepowych schodach, spadł ze mnie natychmiast ciężar zmęczenia i z każdym łykiem nabierałam nowej sił i energii .Energii, raczej nigdy mi nie brakowało problemem był jej nadmiar. Kiedy jeszcze dodatkowo poczułam, że mam za sobą oddane mi szkolne koleżanki to lepszego napędu mieć nie mogłam. A koleżanek to nigdy mi nie brakowało. Zawsze którąś umiałam przekabacić co moją stronę trzymała i wiernymi sobie byłyśmy aż do pewnego momentu, gdzie następowała różnica zdań, żeby potem znowu jedną drogą iść i wspólne zdanie mieć. Nie należałam też do grupy dobrze ułożonych bo nudą wionęło i nie było co robić. Dlatego zawsze bardziej odpowiadało mi towarzystwo tych co na każde A umieli dopowiedzieć B.
Najlepszą moją szkolną przyjaciółką była Krysia Witoszek. Z nią przez osiem lat w jednej ławce siedziałam i nigdy krzywdy nie pozwoliłyśmy sobie zrobić. Kryśka była niepełnosprawna , bo jedną nogę miała krótszą o kilka centymetrów.Nie pamiętamjednak żeby to Jej, czy nam w czymkolwiek przeszkadzało. Jak chwyciła piłkę w grze „Dwa ognie” to nie było ratunku, zawsze kogoś trafiła. Jak strzelała przez lufkę pszenicą to ziarenko lądowało dokładnie tam gdzie było posyłane. Raz jeden się nie udało ….ale to zwaliłyśmy na Wieśka Gilowskiego bo On też wtedy strzelał. Jak Jantę Walicę walnęła swoją torbą to biedny, nie mógł się pozbierać z betonowej podłogi na korytarzu i długo Kryśkę omijał. Jak w piosence jakiejś inny dźwięk zaśpiewała to wszystkich nas na niego sprowadziła. Dobrze mi było w jej towarzystwie choć czasami też ostro wymieniałyśmy zdania i poglądy.Jednak szybko różnice zdań się równoważyły. Teraz już jej nie ma. Odeszła. Przypuszczam jednak, że tam masę koleżanek i przyjaciółek ma bo niesamowicie koleżeńska była i wielkie serce miała.
III.
Siedziałyśmy na sklepowych schodach w trójkę , ja popijałam oranżadę, Krysia „żwaczka”i Krysia „witoszkula” siedziały obok mnie , dodam tylko, że przezwisko w większości wyodrębnione było z nazwiska. Tak się u nas stosowało. Bo nazwisko każdy miał i było łatwiej jakiś rym dopasować. Opowiadałyśmy co tam u której w domu słychać. Najwięcej witoszkula opowiadała bo jej mama kucharką była i po weselach gotowała. Zawsze coś ciekawego było z czego mogłyśmy się pośmiać albo podyskutować.
Odgadywałyśmy tym co do nas zagadywali. Grzecznie, nawet wstając, mówiłyśmy „dzień dobry” ludziom którzy do sklepu wchodzili i po drodze szli.
Wszystko w najlepszym byłoby porządku gdyby ze szkoły młodsze klasy nie powychodziły i jedna starsza.Smarkacze tak sobie rządziły jakby cały świat był do ich wyłącznej dyspozycji. Wyszedł też Edzio. Oj z nim to zawsze jakieś zatargi miałam. Nie powiem , który Edzio bo do naszej szkoły więcej Edków chodziło. Ten właściwy się zorientuje, jak przeczyta.
Już z daleka najeżdżał na mnie słownie, a ja słysząc jego wierszyki nie sympatyczne do mnie kierowane coraz to mocniej zęby zaciskałam by nie wybuchnąć.
- ty pasikoniku jeden chcesz ziemię pocałować – wrzasnęła "witoszkula" ostrząc swoje pazurki coraz mocniej. A ten znowu mimo pierwszego ostrzeżenia:
- "witoszkula staro pierdula"- wrzeszczał rymując i z lekka podskakując. Oj, już w tym momencie zaczynał przekraczać granicę i uznałam, że trzeba działać.
-no choć tu , choć tu” maluszku” to dostaniesz po paluszku- w tej chwili użyłam najbardziej obraźliwego słowa jakie przyszło mi do głowy „ maluszek”. Tobyła obraza z wyższej półki / z tej najwyższej to jeszcze nie/.
Urażony Edzio w mgnieniu oka znalazł się przy sklepowych schodach i z wielką pewnością w głosie powiedział:
- no co ? szuracie ze mną ? – zapytał, podnosząc głowę w geście zapytania.
- kto szura i zaczyna tego będzie wina- zrymowałam, żeby gorszą od tego smarkacza nie być i żeby Edziowi gębę zamknąć.
Na nic to jednak się zdało. Edzio coraz pewniej się czuł i zaczął wytrzeszczać oczy, wykrzywiać twarz i pokazywać język. Może i to byłoby do zniesienia, gdyby nie fakt, że zadkiem się do nas obrócił i zaczął te swoje cztery litery wypinać, wykręcając przy tym koła i inne figury geometryczne.
Przegiął i to stanowczo przegiął. Krysia zerwała się pierwsza a ja za nią tylko tak nieszczęśliwie, że zahaczyłam nogą o ucho siatki z żołędziami, które w wielką szybkością wysypywały się w dół w kierunku Hażlacha. Mało tego lecąc w pogoni za Edziem wywróciłam się na nich obcierając dość solidnie kolano i łokieć.
Krew się polała. Winny musi odpokutować. Jak szybko tylko mogłam puściłam się pędem w pogoni za winowajcą, wyprzedzając Kryśkę co prawie przy domu Waliców już była. A Edzio ciągle dogadywał i to dość sprośnie. Nie musiał już przecież więcej bo starczyło by tego. Ale On widocznie uznał, że za mało i języczył ciągle.
Wreszcie dopadłam goprzy starej zlewni w rowie i zniewoliłam przewracając na ziemię. Pecha miał sromotnego biedny Edzio bo w rowie tym akurat nadmiar gnojówki był i starczyło by go postraszyć, że jak nie przestanie to jego śliczny buziaczek będzie utoplany w tych Zamarskich wodach pachnących. Nie wiem jednak skąd nagły przypływ energiiu niego nastąpił, chyba instynkt samozachowawczy i wyrwał się z moich kleszczowych objęć przewracającmnie centralnie w środek przykopy ściekamiwypełnionej. Z okna domu co naprzeciwko zlewni mleka stoi rozległ się donośny kobiecy głos:
- a „gizdy” jedne przestaniecie w końcu się tłuc !!.
Bitwa zostałaprzez nas przegrana, ale nie wojna bo to był dopiero początek naszych kontaktów ręcznych. Trudno by było to policzyć.
Dwie Krysie, pomogły mi się wydostać z rowu pełnego gnojówki. Chyba wtedy to nawet na płacz mi się zbierało, ale nie pamiętam czy długo ryczałam.
Zamiast do szkoły pomaszerowałam zpowrotem do domu tłumacząc mojej mamie, że się wywróciłam do przykopy i tam był kamień o który otarłam kolano i łokieć. Jednak mama tak się dowiedziała prawdy. Na drugi dzień u nas kopano ziemniaki a na takie wykopki przychodziło dużo ludzi i również ta co widziała bitwę „ na żywo”.Jedna z kobiet powiedziała:
- a miałaś rację, od początku trzeba chłopów ćwiczyć, bo jak se pozwolisz to marnie na tym wychodzisz. Poklepała mnie po ramieniu i uśmiechnęła się a była to mama Edzia.
Tak mało brakowało żeby te walkę wygrać. Ta jednak została zapisana w historii jako sromotnie przegrana.
Kryśka i wszyscy z naszej klasy , do szkoły„ pod górkę „ mieli. Bo nasza stara szkoła na górce stała i spoglądała na swoje dzieci jak do szkoły i w nauce się wspinają.
Zawartość nowej strony
E-meil
wandamichalik@wp.pl
Kim jestem?
Chciałam w tym okienku opowiedzieć o sobie.Ale...zrezygnowałam.Wystarczy wejść na kilka podstronek i wszystko się wyjaśni.