Prawdziwym błogosławieństwem cieszyńskiej ziemii naszego Potoka były orzechy laskowe. Te twarde cuda natury rosły u nas w dużych ilościach. Ludzie ich nie posadzili, to bowiem prawem odwiecznym, zostało powierzone wiewiórkom. Inna sprawa, żeone w swojej błogiej niewiedzy brały dojrzałe orzechy z naszych laskowych drzewek i uciekając w popłochu / bo wiedziały , że źle czynią/ gubiły je na ternach innych tubylców, to znaczy u naszych sąsiadów. Tegofaktu udowodnićnie byliśmy wstanie, bo jeszcze wtedy produktów rolnych stęplowaćnie trzeba było. Wiedzieliśmy jednak, ze jakieś tamniepisaneprawo do orzechów rosnących na terenach innych posiadłości mamy i bez uzyskiwania słownej czy pisemnej zgody korzystaliśmy z bogatych zasobów.
Zasoby były iście, że bogate bo u naszych sąsiadów dzieci nie było i nie miał kto tej obfitości plonów zebrać. Wprawdzie u starej Bilińskiej był jeden chłopak, ale on był rudy i na dodatek piegowatywięc się nie liczył.
Kiedy przychodził koniec sierpnia i zaczynało już słabo pachnieć palonymiłętami z wykopywanych ziemniaków, a krowom pozwalano łazić bezkarnie po polach gdzie jeszcze nie tak dawno rosły buraki pastewne i cukrowe ... wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy wtedy, że inicjuje się dla nas, dzieci ze wsi, czas pasienia krów i szukania wśród szerokich laskowych liści tych smacznych leśnych owoców. Trzymaliśmy się zasady „zwinnie i szybko, jak wiewiórki”. Mój brat miał inne hasło „ zwinnie i szybko jak WINETHU „
Na naszych terenach mogliśmy sobie pozwolić na zdjęcie nogi z gazu, jednak na terenach wroga, mowy być o tym nie mogło. Bo jak by nas przyłapano, to nie opłacałbysię „skórka za wyprawę” i odczulibyśmy to z bratem na własnej skórze. Tu zaznaczam, że choć z bratem po jednym ojcu jesteśmy, to brat miał o wiele grubszą skórę niż ja. Może ze względu że dziewczyną jestem. Dziwiło mnie to, że stara Sojkula/ tak się u nas mówiło/, zawsze wiedziała kiedybyliśmy w tak zwanym przez nas „Sojkowym lasku”. Mój brat nawet stwierdził, że musi mieć gdzieś kamery zamontowane, albo wszystkie orzechy policzone, że bezbłędnie umie powiedzieć naszej starce kiedy to było. Starka zaś kwitowała to napomnieniem, bo przemocy w stosunku do nas nie używała, „…dziecka!... żeby mi to było ostatni raz…”. Każdorazowo, z ręką na sercu przyrzekaliśmy, że to już naprawdę ostatni raz.
Kiedy przychodziliśmy z podstawówki, rzucało się torbę w najciemniejszy kąt /na zadanie domowe czas był po „Jacku i Agatce”/ i dawaj w pole do pasienia krów. Było to zajęcie dla ludzi w odpowiednim wieku, to znaczy nie przekroczone 10 lat. Jako że warunki spełnialiśmy, chętnie nam to zajęcie powierzano.Ani ja, ani mój brat nic przeciwko takiej pracy nie mieliśmy, a wręcz odwrotnie tylko czekaliśmy aż padnie komenda „do pasienia”. Wtedy tozabieraliśmy ukradkiem małe nożyki , scyzorykamizwanymi lub kozikami I dalejże… za leniwymi czworonogami, które czasem w naszej wyobraźni przeistaczały sięw rącze ogiery, bądź bandę najeźdźców. Zależnie od naszych humorów i potrzeb różne przybierały kształty i nazwy. Kiedy krowy pasły się spokojnie i nie goniły jak postrzelone, dawaliśmy upust naszymdziecięcym emocjom i szaleliśmy po potoku. Gorzej się wiodło, jak sekutnice przebrzydłe gziły się i goniły nie wiadomo za czym. Jednak naszym zadaniem, bez względu na ich stan umysłu i ducha było: upilnować je, by w szkodęsąsiadowi nie wlazły.
…………………………………………………………………………………………………………………
Tego dnia pogoda była iście jesienna z pięknym słońcem i najpiękniejszym niebem w historii tej jesieni. Szliśmy za watahą krów wydeptaną przez nie drogą na pastwisko zwane „Na kopcu”.
-wzięłaś worki na orzechy?- zagadnął brat
--wzięłam- odpowiedziałam bez uczucia
-wzięłaś kozika ? – zapytał ponownie
-przecież widziałeś,że go brałamto czego pytasz – odfuknęłam
-wzięłaś strzały do łuku? – zapytał ??
- nooo nie !– zawrzeszczałam- a kto będzie strzelał, ty czy ja, no pomyślał by kto, odkąd to „ sługa ma lokaja”?
-topo kiego ja ten łuk zabrałem jak strzał nie wzięłaś- odwarknął tak samo uprzejmie brat.
- a narobisz sobie nowych, przecież laskowych drzew tam masę – udobruchałam sytuację.Jakby ktoś nie wiedział to informuję, że najlepszym materiałem na ową broń, były i są gałęzie z orzecha laskowego.
Już wtedy coś wisiało w powietrzu niedobrego. Nie mogłam jednak zorientowaćsięo co do końca chodzi. Krowy w tym dniu zaczęły się paść z wyjątkowy namaszczeniem. Inteligentnie, zachowującwszelkie zasadySAVOIR VIVREprzy stole. Skubały delikatnie trawę i nawet im z pysków nie wypadało z powrotem. Widząc takie zachowanie naszych podopiecznych mogliśmy spokojnie podbiec do lasku starej Bilińskiej i z zachowaniem wszelkiej ostrożności szukać brązowiejących orzeszków, których rude wiewióry nie znalazły.
Dość długo buszowaliśmy po drzewach, w pełnym zaufaniu do naszych
czworonogów, których nawet muczenieznudziło i przestały się przez lenistwo odzywać.
-dawaj worek- zawołał braciszek
-nie mam- odpowiedziałam
- no jak to nie masz, mówiłaś że wzięłaś !- warknąłzapalczywie
- pchaj do kieszeni – podpowiedziałam
-nie mogę bo jedna jest już pełna a druga jest dziurawa i wylecą-
- no to za koszulę pchaj, przecież Cie nie ubędzie- mruknęłam
-jak mam pchać za koszulę, jak na brzuchu guziki mi przed chwilą odpadły, bo o gałąź zahaczyłem- zrezygnowany, oznajmił
- no to się od indycz ode mnie, ja ci nie zaradzę, radź sobie sam jakżeś taki mądry – zatryumfowałam.
Trwało to jeszcze zanim zleźliśmy z drzew na ziemię. Usiedliśmy koło siebie i tłukliśmy orzechy na znalezionych nieopodal miejsca spoczynku, kamieniach. Panował błogi spokój i cisza. Słońce wydawało już ostatnie tchnienia dnia i nawet pies u starej Bilińskiej się uspokoił, bo ujadał jeszcze przed chwilą straszliwie
- ale się dziś dobrze pasie – zagadnął braciszek
- noooo… - odrzekłam kwieciście
-jutro nie zapomnij zabrać więcej worków, to zrobimy zapas na zimę- oznajmił w trybie rozkazującym brat
Siedzieliśmy jeszcze dość długo w błogiej nieświadomości i beztrosce zajadając nasze zdobycze.
Wtem idyllę wieczoru zburzył donośny głos starej Bilińskiej, która używając wielce rozbudowanych przekleństw darła się na całą wioskę że czyjaś krowa kończyła jej ostatnią główkę kapusty. Wylecieliśmy z lasku jak oparzeni. Strach i ogromna rozpacz ogarnęła nas jednocześnie, nie dając wydobyć z siebie ani jednego słowa obrony na dziesiątki słów ataku pani Bilińskiej.
Ku naszemu zdumieniu na naszym pastwisku nie zauważyliśmy ani jednej naszej krowy , za wyjątkiem tej jednej, która główkę ostatnią kapusty dojadała. Niczym błyskawice rozbiegliśmy się w wszystkiestrony świata wypatrując, gdzie nasze uciekinierki się znajdują. Stepem ogromnymi szerokim wydawał nam się nasz kopiec.
Z największą szybkością, jaka była do osiągnięcia przez nasze dziecięce nogi znaleźliśmy się po przeciwległej stronie u wrót posiadłości Kilmoszów i Cienciałów , jednak bez efektu. Nasze bydelstwo dobrą kryjówkęznalazło.
Ale nie trwało to długo bo za Cienciałową leszczyną wyłoniły się pierwsze łby łaciatych. Migiem zaczęliśmy zganiać je do jednej kupy, ale niektóre bestie wcale nie miały zamiaru opuścić terytorium wroga i zapalczywie broniły swoich stanowisk.
My jednak nie daliśmy za wygraną i sprawiedliwie wymierzaliśmy baty każdej, która do prawa przez nas wytyczonego, miała zastrzeżenia. Jak niechciała na drogę prawości w kierunku domostwa się nawrócić, to dostawała ostre ostrzeżeniesłowne. Jak to nie pomagało to używaliśmy siły, czyli przemocy i efekt to przynosiło natychmiastowy. Najlepiej było połączyć oby dwie metody, słowo z czynem i wtedy skutek był widoczny. Z wielką radością i minami zwycięzców zaganialiśmy łachmyty do zagrody. Niczymniedoścignienikowboje na prerii, gdzie żadna zwierzyna szans nie miała. Brzuszyska miały ogromne, nabrzmiałe ze Szkutkowej naci z buraków, jednak miny przegrane bo my z bratem tryumfowaliśmy.
Nasz tryumf i zwycięstwo nie trwały długo. Już w drodze powrotnej wydawało mi się że mamy jakoś więcej tych krów a niektóre to nie po naszemu wyglądają. Łaty im się poprzestawiały ajedna,to nawet kolor zmieniła.
Z przejedzenia, czy co ?? – nie byłam pewna wniosku.
Nasza nieświadomość wkrótce została uświadomiona. Z za obory wyszła starka , która słysząc odgłosy rodeo podążyłanaprzeciw.
- na ludeczkowie złoci, coście to za krowiczkiprzygonili ?? -zawołała z wielkim zdziwieniem- ta nie nasza, ta nie nasza, a ta też… - już teraz bardzo poważnie, lecz z uciechą w głosie oznajmiła
- coście zbaranieli skąd te krowy ? – padło zdecydowane pytanie.
Staliśmy w osłupieniu, spoglądaliśmy raz na siebie , raz na krowy, raz na starkę, która głową kręciła z wielkiego niezadowolenia.
- bo mnie się cały czas wydawało, że jakoś więcej ich mamy, ale nie byłem pewny – odezwał się znawca.
„ Też coś- pomyślałam- gdyby był takipewny to by mi nie kazał tych krów zganiać i nie wrzeszczał że te też są nasze „
Wróciliśmy do domu z czterema dodatkowymi krowami, zdyszani, umorusani bez jednego orzecha laskowego. A tych ostatnich najbardziej mi było żal.
We wszystkich domach sąsiednich już świeciły światła jak dotarliśmy z powrotem do domu po odpędzeniu cudzych krów. Przeprosiliśmy sąsiada, i oczywiście musieliśmy dać zapewnienie, że to się już więcej nie powtórzy.
Ale czy to była nasza wina ?. Wszystkiemu były winne wiewiórki, które brały orzechy laskowe z naszego lasu i gubiły u sąsiadów. A te, wyrastały tam, na obcej ziemi ,i rodziły owoce bez opamiętania.
Zawartość nowej strony
E-meil
wandamichalik@wp.pl
Kim jestem?
Chciałam w tym okienku opowiedzieć o sobie.Ale...zrezygnowałam.Wystarczy wejść na kilka podstronek i wszystko się wyjaśni.