Muzyka i śpiew. Ważne to elementy i silnie związane z naszym życiem religijnym. Dla mnie muzyka jest czymś ważnym.
Z całą pewnością inaczej potoczyło by się moje życie gdybym muzyki nie wielbiła i kochała. Od najmłodszych lat śpiewałam. Czy to w szkolnych chórkach, czy na szkółce niedzielnej, zespołach różnego typu ludowych, świeckich, rozrywkowych, młodzieżowych aż po chórkościelny. Różne to były charaktery piosenek i pieśni, w różnych też rolachbrałam w nich udział.
Tak się potoczyło, że moi rodzice widząc moje zainteresowanie w tym kierunku wysłali mnie do szkoły muzycznej w Naszym mieście Cieszynie. Miałam wielkie nadzieje , że posiądęumiejętności mistrza w grze na gitarze , bo o tym wielce marzyłam. Tak się jednak nie stało .Z powodu braku miejsca umieszczono mnie w klasie akordeonu, zacnego Franciszka Słupskiego . No cóż było robić z dwojga złego to też coś już było choć zawsze uważałam, że akordeon to kopnięte i przewrócone pianino. Na domiar wszystkiego, pierwszy rok nauki „przedyndoliłam” w Ognisku Muzycznym bo miejsca nie było w szkole, po czym przerzucono mnie od razu do drugiej klasy Szkoły Muzycznej I-go stopnia w Cieszynie.
Tam zaczęła się moja przygoda z muzyką . Szczęściem dla mnie ogromnym było to, że dostałam się do klasy razem z Wandzią Smelik- Przybyla, która po dzień dzisiejszy pięknie „skrzypkuje” i Piotrkiem Gasiem , blondynem o falowanych włosach. Jakby kto nie kojarzył, to mówię o księdzu Piotrze Gasiu. Tylko , że On troszeczkę teraz inny kolor włosów ma!.
Mogłabym wiele opowiadać o tym, jak przed egzaminami wyłaziliśmy na wieże piastowską, żeby się odstresować, a potem ze zmęczenia grać nie było można. O tym jak Wandzia podkładała mi swoje dyktanda muzyczne, żebym u Pani Bris też dobre notki miałam a Piotrek cicho niby przeciągał się i mruczałna odpowiednim dźwięku, żebym dobry ton do śpiewuawista chwyciła. Ale w końcu od czego ma się przyjaciół. Oni, moje skrzydła podtrzymywali abyśmy wszyscy fruwać mogli razem.
Tak jakoś się złożyło, że w naszym kościele zaistniał problem zbrakiem organisty. Wakat wolny. Trwało to trochę zanim obsadzono to wolne miejsce. Wielkim to było dla niektórych naszych parafian zaskoczeniem, kiedy okazało się, że w największym ewangelickim kościele, sercu ewangelicyzmu w Polsce zasiądzienie ewangelik, ale osoba wyznania rzymsko- katolickiego Bogusław Sidzina z Hażlacha .Starszy już wtedy Pan z łysiejącą czupryną i zakolami z przodu, trochę dłuższymi włosami z tyłu, na dodatek z lekkim brzuszkiem. Kontrowersyjna to była postać dla niektórych. Dużo na jego temat dyskutowano. W końcu, nie bez komentarzy, za cieszyńskimi organami zasiadł nie kto inny, ale Pan Sidzina z Hażlacha.
Organom było zaś wszystko jedno kto na nich gra, czy ewangelik, czy katolik, byle by grać umiał. Kto, jak kto ale „Boguś” bo tak żeśmy Go pieszczotliwie , na boku nazywali, grać umiał. Grał zaś wszystkim co posiadał. Ręce zdawały się biegać po całej dwupoziomowej klawiaturze, nogi przebierały niczym w tańcu, ciało falowało we wszystkie strony świata wyczyniając przy tym figury jakich nikt dotąd za tymi organami nie powtórzył. Zachowanie to wielce artystyczne brało sięstąd, że muzyk Ten grał całym sobą a przede wszystkim sercem .Pan Sidzina słyną jeszcze z jednego doskonałego talentu. Otóż posiadał dar potężnego i donośnego głosu. Jego interpretacja i akcentowanie niektórych pieśni czy ich fragmentów wywoływało u nas małolatów zawszepotok śmiechu. On zaś widząc ,że nas to bawi zdawał się jeszcze z większą siłą głos swój z siebie wydobywać spoglądając w naszym kierunku badawczo się uśmiechać. My zaś nieoswojeni z takim gatunkiem formy i stylu muzyki śmialiśmy się i udawaliśmy krytyków muzyki na najwyższym poziomie. Jednak ze stanowczością stwierdzam, że z wielkim szacunkiem się to odbywało.
…………………………………………………………………………………….
Pan Sidzina, organista z krwi, kości i ciała zaczął interesować się młodzieżą i przyciągać ich do siebie by wspólnie muzykować i śpiewać. Pierwsza zaczęła śpiewać z nim w duecie Ruta Kajzar - Kaczmarczyk . Jakoś potem się złożyło, że Ona wciągnęła mnie. Potem doszła Renia Bojda i tak pomalutku przybywało młodzieży . Oczywiście pierwszą solistką instrumentalną /instrumentariuszką/, która zaczęła towarzyszyć naszemu organiście była niezastąpiona Wandzia Smelik –Przybyla, która z całym swoim dziewczęcym wdziękiem zaczęła zapraszać innych naszych muzyków. Dołączył Piotrek Gaś ze swymi skrzypkami, Marcin Kłapsia a potem to już szło po sznureczku i było nas coraz to więcej.
Przyszedł adwent 1977 czy 78 roku. Pan Sidzina wpadł na pomysł żeby prócz pieśniBożonarodzeniowych , wyćwiczyć wiązankę kolędw śpiewie z towarzyszeniem instrumentów. Postawił przed nami zadanie, któremu trudno byłosię oprzeć,nam, jako „wytrawnym” muzykom. Zaczęły się próby śpiewu i próby grupy instrumentalnej. Nuty, w które wyposażył nas, nasz „szef” były wszystkie pisane ręcznie na kartkach papieru nutowego w różnych formatach. Kto sobie tego nie przepisał i nie poukładał wcześniej nic nie zdziałał i nie był słyszalny, bo nie wiedział „ co jest grane”.
Wszyscy mieliśmy jako taki porządek w nutach, tylko nie miał go nasz dyrygent i mistrz Pan Sidzina. Gdyby jego pismo było bardzo czytelne nie było by problemu dla mnie, ponieważ ja stałam po prawicy naszego organisty i miałam oprócz śpiewania jeszcze jedno zadanie , odwracanie nut organowych , bo przecież wykonawca miał obie ręce i nogi zajęte. Drętwiałam czy dobrą kartkę wstawiłam i czy to jest akurat ta pieśń co ma być w tej chwili wykonywana. Ale po formacie kart i po skreśleniach i kolorowych kreskach orientowałam się, że wybór mój jest trafnym.
Jedną ważną sprawę muszę tu opisać. Otóż nasz organista miał zwyczaj podjadania sobie słodyczy. Zawsze na organach była położona torebka ze słodyczami. Nie wiem czy taki miał zwyczaj, czy też przynosił te słodycze żeby Nas częstować. Różne to były słodycze czasem cukierki owocowe, czasem wafle z naszej „Olzy”, landrynki czy ekskluzywne na ten czas „Prince Pola „. Stawiał je wówczas na organach i z całą swoja niezmierzoną życzliwością do nasmówił:
- częstujcie się, częstujcie, fajne są, słodkie – i wskazywał na torbę słodyczy, która na prawej stronie organ była położona. Po lewej zaś sterty nut i śpiewników, kancjonałów i choralników leżała .Myśmy zaś się częstowaliśmy aż torebka pustą została. Dostawaliśmy też prezenty. Mówił :” że to leżało pod drzwiami do organ i nie wie kto to przyniósł, z pewnością zborownicy, bo się im nasze śpiewanie i granie podoba”. Myśmy jednak wiedzieli kim był darczyńca i kto wiedział czego nie mamy i co potrzebujemy. Prezenty były podpisane zawsze z imienia i nazwiska.
Nastał dzień występu. Był to dzień Bożego Narodzenia. Przy organach zrobiło się tłoczno i gwarno. Każdy wyciągał swój instrument , smarował kalafonią smyczek, stroił, przygotowywał nuty na stojakach. Tłocznobyło bozestaw instrumentów był dość bogaty a zasilili nas też niektórzy nauczyciele z cieszyńskiej szkoły muzycznej. Pan Sidzina jako główno dowodzący, z uśmiechem i troską w głosie dawał ostatnie wskazówki i przypominał o pewnych fragmentach na które trzeba uważać. Nie ukrywam, że mocowałam się z tremą której do dnia dzisiejszego nigdy, do końca nie umiem opanować .Nasz dyrygent wyciągnął wtedy z siatki reklamówki, torebkę papierową co najmniej dwukilową i zaczął częstować wszystkich. Jedni się częstowali drudzy dziękowali mówiąc, że wezmą później.
Ja wzięłam botrafiły w mój smak, a była to mieszanka Wedlowska o którą na rynku było trudno i kukułki pakowane za którymi przepadam. Nie ubyło dużo zpapierowej torby i„Boguś” postawił ją na organach po prawej stronie nie zamkniętą. Pan Sidzina ostatni raz przypomniał fleciście, który grał partię imitującą ptaki przed kolędą „Wśród nocnej ciszy” o jakichś tam szczegółach i zaczęliśmy grać i śpiewać bo to świąteczne nabożeństwo zaczynało się naszą wiązanką kolęd.
Dobrze i z większą pewnością się śpiewa gdy masz przy sobie muzyków z prawdziwego zdarzenia. Tak było i tym razem Wandzia , Piotrek, Marcin Kłapsia , śp. Renia Kajzar- Kamzela i wszyscy inniz wielką pewnością wykonywali swoje partie. Ze śpiewem też szło dobrze.
A martwić się nie było co , bo choćbyśmy się wszystkie sprzysięgły przeciw panu Sidzinie chcąc go zagłuszyć, tak byśmy nic nie zdziałały bo zagłuszyć go nie można było.
Pomalutku, ściśle oznaczonym tempem zbliżaliśmy się do kolędy „Wśród nocnej ciszy” poprzedzanej partią fletu z organami gdzie również kukanie i trele ptaków były grane . Był to iście ważny również dla mnie moment bo miałam akurat zmienić kartkę z nutami Panu Sidzinie.
No i zmieniłam, dodając dźwięków do oryginału …..Do zmiany nut użyłam tak zamaszystego ruchu ręki, że niechcący trąciłam wpapierową torebkę z mieszanką wedlowską i z kukułkami. Cukierki nie zdając sobie sprawy z tego co czynią posypały się na dół, mówiąc inaczej, na dwupoziomowąklawiaturę i na pedały nożne, na organistę i na trzeszczącąz przerażenia ławę na której siedział zaskoczony organista.
Ja zastygłam w bezruchu, dobrze, że wtedy śpiewać mi nie trzeba było. Natomiast Pan Sidzina sprytnymi ruchami rąk pozrzucał cukierki z klawiatury dorabiając przy tym kilka dodatkowych treli na klawiaturze. Porozumiewawczo spojrzał na mnie, uśmiechnął się i machnął ręką, że nic się nie stało i grał dalej gdzie już teraz wszystkie instrumenty uczestniczyły.
Serce waliło mi jak młotem, cała musiałam być pąsowa, bo czułam jak mnie policzki pieką. Incydent z cukierkami nie był aż tak zauważalny. Nie ujęłoto nic z uroku muzyki.
Po skończonym występie Pan organista chwycił mnie tylko za rękę i śmiejąc się powiedział:
- ale żeśmy zakukali tymi kukułkami ! –zadowolony przeszedł do dalszej swej powinności czyli do grania. Ja natomiast powoli pozbierałam wysypane cukierki do papierowej torby.
Po zakończonym nabożeństwie wziął torebkęi dziękując wszystkim za wspólny występ mówił:
- częstujcie się, częstujcie, fajne są, słodkie.
Zawartość nowej strony
E-meil
wandamichalik@wp.pl
Kim jestem?
Chciałam w tym okienku opowiedzieć o sobie.Ale...zrezygnowałam.Wystarczy wejść na kilka podstronek i wszystko się wyjaśni.